Moja historia z rakiem szyjki macicy zaczęła się w sierpniu 2023 roku. Jestem mamą trójki dzieci, więc regularne badania zawsze były dla mnie priorytetem – cytologię wykonywałam każdego roku. W 2023 roku coś mnie jednak zaniepokoiło: miałam nietypowe, nasilone krwawienia, które utrudniały wykonanie cytologii. Zaczęła się wtedy moja podróż od lekarza do lekarza. Początkowo trafiłam na oddział endokrynologiczny, bo podejrzewano u mnie zaburzenia hormonalne jako przyczynę krwotoków. W trakcie szczegółowego wywiadu opowiedziałam lekarzom o wcześniejszych problemach z szyjką macicy i zabiegach, które miałam. Zdecydowali, aby pobrać mi wycinki z kanału szyjki oraz endometrium – trochę „awaryjnie”, dla pewności. Wyniki miały być po dwóch tygodniach, ale już po tygodniu dostałam informację.
Diagnoza– zaawansowany rak szyjki macicy była jak dostanie obuchem w głowę. To była histeria nie do opisania, tym bardziej że w naszej rodzinie wcześniej nie było nowotworów. Najpierw dowiedziałam się o chorobie taty, a dwa miesiące później o swojej – oberwałam w dwa policzki naraz. Po wyniki pojechałam sama. Dziś myślę, że to dobrze, bo mogłam wypłakać się w spokoju, wykrzyczeć złość i bezsilność przed obcą osobą. Po chwili, gdy emocje opadły, przyszedł bunt: „No dobrze, mam raka. I co teraz? Leczymy się!” Takie nastawienie utrzymuję do dziś.
Leczenie nie było łatwe do rozpoczęcia. W moim przypadku nie można było po prostu „wyciąć” guza – nowotwór za bardzo się rozprzestrzenił: obejmował szyjkę, kości, węzły chłonne, na szczęście tylko w obrębie jamy brzusznej. Leczenie zaczęłam w październiku 2023 roku – najpierw miała być chemio- i radioterapia, ale po szczegółowych badaniach okazało się, że radioterapia nie przyniosłaby oczekiwanych rezultatów. Zdecydowano więc o bardzo intensywnej chemioterapii – miało być 8 wlewów co trzy tygodnie, ale organizm dawał radę, więc wydłużono cykl o dwie dodatkowe dawki. Po drodze były opóźnienia z powodu złych wyników morfologii, konieczność przetaczania krwi, żelazo dożylne... Ale dałam radę.
Po ukończeniu chemioterapii myślałam, że czeka mnie przerwa, ale pani doktor zdecydowała błyskawicznie: za trzy tygodnie zaczynamy immunoterapię. Byłam zaskoczona, ale okazało się, że immunoterapia przyniosła znaczną poprawę – wróciły siły, morfologia się poprawiła, trochę przytyłam (ale to akurat najmniej ważne). Po ok. ośmiu miesiącach leczenia badania obrazowe pokazały, że „dziadostwo” znika – z przerzutów zostały tylko śladowe zmiany na szyjce macicy. Leczenie działa! Najtrudniejsze w tej chorobie jest nieustanne czekanie i niepokój: czy to leczenie wciąż będzie skuteczne? Na razie działa, minęło już ponad półtora roku, wyniki są lepsze niż zakładałam, ale świadomość, że powrót choroby jest możliwy, nigdy do końca nie znika. Staram się o tym nie myśleć za często, ale czasem trudno sobie z tą myślą poradzić.
Po diagnozie dużo się w moim życiu zmieniło. Zrezygnowałam z pracy zawodowej, przeszłam na rentę i... paradoksalnie jestem szczęśliwa, że mam w końcu czas dla siebie i dzieci. Chociaż czasem brakuje mi ludzi i rozmów, to doceniam to, że mogę po prostu być w domu, położyć się, odpocząć, pobyć z rodziną. Stałam się domatorką, a wcześniej byłam wszędzie – tu, tam i jeszcze gdzieś indziej. Teraz potrafię cieszyć się małymi rzeczami. Przestałam planować życie – jeśli pojawia się pomysł, pakujemy się i działamy. Już nie analizuję tysiąc razy, po prostu korzystam z chwili.